Kiedyś moja kawa z koleżanką wyglądała tak: fajna kawiarnia, my ładnie ubrane poruszałyśmy dużo ważnych tematów. Czas wypoczynku i intelektualnej gimnastyki.
Dziś kawa z koleżanką wygląda następująco: ja albo w żygach ( tak, wiem, ładniej brzmi „ulewanie”, ale jakoś bardziej pasuje mi to pierwsze słowo) albo w ślinie albo nie daj boże w kupie. A zdarzało się ją znaleźć w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Na mnie. Szanse na to że jestem dobrze ubrana, mam wymyte włosy i makijaż wynoszą 50/50. No może mniej. Na niekorzyść czystych włosów oczywiście.
Tematy rozmów? Jeżeli jest to koleżanka dzieciata- wiadomo- dzieci albo macierzyństwo albo facet, który za mało pomaga przy dziecku.
Jeśli jest to koleżanka niedzieciata, tutaj sprawa się komplikuje.
Po pierwsze, jakiej historii bym nie zaczęła, marne szanse, że ją skończę. Albo że zapamiętam jaki był koniec. A to Bobo zrzuci talerz, Bobo marudzi, Bobo chce jeść, Bobo chce spać. I pragnę nadmienić, że moje dziecko jest aniołem spokoju i cały czas się uśmiecha. Nie płacze. Dziecko skarb mówią, tylko się cieszyć. Ale to nie zmienia faktu, że jak każde inne potrzebuje 100 % atencji mamy.
Po drugie, przebywanie w fancy miejscu z Bobo jest to stresujące i rozpraszające dla każdego: klientów szukających odpoczynku i skupienia, moich niedzieciatych znajomych i dla mnie. Dlaczego tłumaczyć nie muszę, bo napewno widziałaś dzieci w knajpach. Więc im mniejsza empatia mojej rozmówczyni, tym większe szanse, że już się nie spotkamy.
Po trzecie, zapomniałam.
Na zdjęciu wymarzone przyjaciółki. Nie ma dla nas różnicy czy się widzimy z dziećmi czy bez. Dorcia i Maja <3